Michał Bucholc – człowiek orkiestra. W GONGu Dyrektor Kreatywny, w przeszłości kabareciarz, po pracy fan gier, a w domu ojciec dwóch małych chłopców, których nazywa Minionkami. Co łączy go z Nergalem i krupniokiem (kaszanką) i dlaczego chciałby na jeden dzień zostać swoją żoną, możecie przeczytać w wywiadzie.

Mbucholc-3

W klubie seniora tańczyłem układ baletowy w przebraniu zomowca do piosenki inspirowanej Kaczmarskim. Założyłem zespół Krupnioki z Sosnowca, grający śląską muzykę biesiadną na festiwalach tej muzyki (dla niewtajemniczonych w lokalne antagonizmy, to mniej więcej tak jakby Nergal założył chór kościelny i wystąpił na Festiwalu Muzyki Sakralnej). „Praca” w kabarecie miała swoje momenty.

Bo kiedyś trzeba było zamienić „pracę” w kabarecie na prawdziwą pracę. Na szczęście okazało się, że obie są wbrew pozorom bardzo podobne.

Oczywiście splendor i celebryckie życie rodem z Mad Men’ów. Ten moment, kiedy mówię ludziom, że pracuję w AGENCJI REKLAMOWEJ… Połowa myśli, że robię ulotki. Druga połowa pyta o moją ostatnią reklamę w telewizji i nigdy nie kojarzy. Rodzice nadal pytają „Dlaczego?!” i czekają na dzień, w którym się opamiętam. Więc ja się pytam: jak nie kochać takiej pracy? A tak poważnie, nie wiem co lubię najbardziej. Nieprzewidywalność i brak rutyny. Momenty, w których z pozoru głupi pomysł ewoluuje niepostrzeżenie w kampanię dla dużej marki. Ludzi, od których cały czas czegoś się uczę. Sporo rzeczy da się lubić w tej pracy.

Myślę, że siłą każdego dyrektora kreatywnego jest znajomość teamu, z którym pracuje. W GONGu od kilku lat budujemy zespół ludzi, którzy rozumieją się bez słów i wzajemnie uzupełniają. To bardzo ułatwia mi zadanie. Czasem, rzecz jasna, zabieram robotę do domu, a czasem dzwonię do „znajomych z Azji”. Co do pomysłów, staram się mieć otwartą głowę i szukać ich wszędzie. Ale zwykle to one znajdują mnie i to w najmniej odpowiednim momencie. Raz podczas jazdy samochodem miałem „moment olśnienia”, wyciągam telefon, odpalam Evernote, telefon upada, szukam go pod siedzeniem i… trach, ląduję na zderzaku stojącego auta przede mną. Maska rozwalona, drugi kierowca obraża niewybrednie moją matkę, a ja jedyne o czym myślę to „Co to był za pomysł…”. Inspiracja bywa złośliwa.

Od zamęczenia się briefem. Dosłownie. Robię research, przeglądam materiały klienta i dyskutuję godzinami ze strategią. Potem „mielę” temat w głowie tak długo, aż mam go kompletnie dość. Gdy dojdę do punktu krytycznego, odkładam brief i wracam do niego po dniu albo dwóch. Wtedy zwykle pojawiają się pierwsze koncepcje, które omawiam z teamem kreatywnym pracującym równolegle nad tym samym briefem. Na tym etapie prace zwykle przejmuje team, a ja przechodzę do zamęczania się kolejnym briefem. Każda praca ma swoją rutynę…

Jako fan Pythonów z dziwnych inspiracji wyciągam zwykle dziwne i niesmaczne pomysły. Ostatnio oglądając Tyrona Lannistera w Grze o Tron bawiłem się telefonem. Pomyślałem, że małe widgety na Androida powinny nazywać się midgetami na Androida. Czy to dobra koncepcja? Nie wydaje mi się 😉

Na tą „naj” chyba jeszcze cały czas czekam. Prywatnie dobrze wspominam pracę, która wygrała polskie eliminacje do Cannes Young Lions Film. Nagle jako zupełny junior/filmowiec z GONG (wtedy jeszcze Click5) wylądowałem w Cannes i złapałem bakcyla pracy w agencji. Z GONGowych prac lubię wracać do Łowców Promocji dla Ceneo.

…taka, która uwierzy w mój pomysł i zaufa bezgranicznie. No i oczywiście będzie gotowa nagiąć do niego budżet.

Gdyby to zależało ode mnie, dopieszczałbym koncepcję tak długo, że pewnie nigdy nie dotarłaby do klienta. Na szczęście mamy deadline’y

Przy biurku naszego administratora. On może w każdej chwili odłączyć każdego od sieci, zabrać komputer „do serwisu”, czy zmienić Ci hasło do poczty. Władza absolutna z zacisza serwerowni wypełnionej delikatnym szmerem komputerowych wentylatorów – to moje niespełnione marzenie.

Papierosy. Na co dzień nie palę, ale na planie filmowym, czy po wygranym przetargu nie potrafię sobie odmówić. Niestety zanosi się, że wrócę do nałogu, bo ostatnio ciągle wygrywamy jakieś przetargi. (śmiech)

Evernote i kalendarz Google. Ten tandem nie tylko pomaga ogarnąć projekty w GONGu, ale też ratuje małżeństwa przypominając o ważnych rocznicach.

www.google.pl

Koci Internet skończył się na Keyboard Cat.

Ostatnio całymi dniami  gram w „Sim Kids”. Bardzo wciągająca, ale trochę szkoda że nie ma w niej trzech żyć i nie zawsze da się  „zasejwować”. A jak już dzieciaki pójdą spać, odpalam czasem GTA, CoDa po sieci, czy przechodzę dziesiąty raz Half-LIfe’a.

Czytając synom bajki na dobranoc. Jestem w tym tak dobry, że czasem potrafię uśpić samego siebie.

Ostatnio często spędzam wakacje we Włoszech. Ludzie są tam równie nieuprzejmi jak u nas, więc nie ma szoku kulturowego, a pogoda jakby ładniejsza.

Wychowałem się na bajkach z Polonii 1 i kasetach VHS z Wojowniczymi Żółwiami Ninja.
Jestem rozdarty między Gigim, Yattamannem i  Michaelangelo z TMNT.

Moją żoną. Jestem ciekaw, czy wytrzymałbym dzień z samym sobą.

Kimś innym niż jestem teraz. Bo jak mawia Paulo Cohelo: Jesteś tym, co robisz. A Paulo przecież nie może się mylić.

Elijah Wood, podobno jestem podobny do Frodo. To znaczy byłem 10 kilogramów temu.

Na dobrą kawę do mojego ekspresu. Dobrej kawy nigdy za wiele.

Tylko w zeszłym roku tworzyłem kampanie dla banków, marek alkoholowych, producentów zupek w proszku, czy zabawkowych pistoletów dla dzieci. Sami mi powiedzcie. (śmiech)